Donald Tusk nie wierzy w demokrację, robi wszystko by “głos ludu” nie mógł decydować o rządach. Nie przeszkadza mu to, oczywiście, szafować na prawo i lewo najszlachetniejszym z ustrojów…
„Niepójście na referendum jest też aktem decyzji. Nie jest ucieczką od odpowiedzialności, bo to nie jest głosowanie w wyborach. Nieuczestniczenie w referendum jest aktem akceptacji, tolerancji czy sympatii z aktualnie rządzącym prezydentem, czy burmistrzem, czy wójtem” – tych słów nie wypowiedział pierwszy lepszy cymbał nie mający pojęcia o co chodzi w demokracji ani nie są one bzdurnym tłumaczeniem lenia, któremu nie chce się ruszyć tyłka celem spełnienia „obywatelskiego obowiązku”, słowa te padły z ust samego premiera Donalda Tuska, który w ten sposób próbuje zniechęcić Warszawiaków do udziału w referendum w sprawie odwołania z funkcji prezydent stolicy. Cel jest jasny – za wszelką cenę ocalić tyłek Hanny Gronkiewicz-Waltz, który dla rządzącej partii jest zbyt cenny by wydać go na pastwę wyborców a jedynym ratunkiem (dla tegoż tyłka) jest już nawet w oczach miłościwie nam panującego szefa partii i państwa nieważność wspomnianego referendum.
Jak to mówią i śmieszno, i straszno. Jeszcze nie tak dawno, bo po pierwszej turze elbląskich wyborów pan premier raczył podczas konferencji prasowej wyrazić radość z wysokiej frekwencji i zaangażowania mieszkańców oraz podziękował im za udział w głosowaniu. Warto byłoby też przypomnieć, że w 2011 roku Donald Tusk był gorącym zwolennikiem dwudniowych wyborów co, jak tłumaczył, pozytywnie wpłynęłoby na frekwencję – jak sam mówił „Najpełniejszym, najuczciwszym wyborem jest ten wybór naprawdę powszechny. I dlatego cieszę się, że prezydent Komorowski otoczy opieką akcję na rzecz większej frekwencji, żeby ludzie szli do wyborów” dodając, że dzięki mocnemu poparciu rządzenie może być skuteczniejsze. Czyżby premier Tusk nagle zmienił zdanie i uznał, że wysoki mandat społeczny – a takim na pewno byłoby zachowanie przez panią prezydent stanowiska dzięki głosującym Warszawiakom – nie jest do niczego potrzebny, niczego nie ułatwi a może nawet będzie szkodliwy?
Nic z tych rzeczy. Jeżeli ktoś będzie miał na tyle twarde nerwy by prześledzić działalność Donalda Tuska to odkryje, że ten wielki demokrata zawsze (powtarzam: ZAWSZE) był przeciwny bezpośredniemu udziałowi obywateli w sprawowaniu władzy: począwszy od osławionych siedmiuset tysięcy podpisów zebranych przez zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych, które zostały zwyczajnie zmielone w niszczarkach (choć to właśnie Platforma Obywatelska stała za ich zebraniem), poprzez dziewięćset tysięcy podpisów wzywających do przeprowadzenia referendum edukacyjnego (wprost powiedział, że należy ono do kategorii spraw, które w referendach się przegrywa ale trzeba je przeprowadzić „z punktu widzenia interesu społecznego”), na referendum w sprawie odwołania prezydent stolicy kończąc. Odrzucone obywatelskie projekty ustaw pomijam, bo ani miejsca po temu, ani czasu. Jak widać zdaniem pana premiera obywatelskie zaangażowanie w sprawy kraju powinno ograniczać się do oddania raz na cztery lata głosu na jego partię i potulnego wykonywania poleceń, płacenia rosnących stale podatków i innych narzutów fiskalnych oraz siedzenia cicho.
Nie przeszkadza mu to, ma się rozumieć, mieć gęby wypchanej demokracją. Nie dalej jak w marcu bieżącego roku powiedział komentując zgłoszone przez Prawo i Sprawiedliwość konstruktywne wotum nieufności dla swojego rządu: „Wy nie wierzycie, że możecie dojść do władzy drogą normalnych demokratycznych wyborów, stąd ta maskarada, mieszanie pojęć. Chcecie pokazać Polakom, że tradycyjna wersja demokracji nie sprawdza się, że trzeba szukać innej drogi”. No cóż, zgadzam się, panie premierze i powiem na koniec, że te słowa można skierować przeciwko panu. Pan nie wierzy, że może zachować władzę drogą normalnego, demokratycznego referendum – dlatego robi pan wszystko, żeby było ono nieważne. Nie wieży pan, że Platforma Obywatelska ma jeszcze jakikolwiek społeczny mandat do rządzenia – a skoro tak, to czy nie powinien pan podać się razem z całym rządem do dymisji i pozwolić obywatelom rozstrzygnąć kto ma nadal sprawować władzę w kraju nad Wisłą? Tak by było, chyba, uczciwiej…