- Kto to jest? Czekaj, kto to jest? – nerwowo dopytuje się Cyganka z pokolenia moich rodziców pokazując palcem monitor komputera na którym – z serwisu YouTube – wyświetlam swoją rozmowę z Romualdem Szeremietiewem, którą dwa lata temu przeprowadziłem na antenie Radia Solidarność. To mama Jordana, u którego mieszkam. Przyjechała w nocy, a że nie było syna – wiadomo, okres okołoświąteczny – zatrzymała się na piętrze, w moim living roomie.
- Romuald Szeremietiew – odpowiadam leniwie. Słuchałem tej rozmowy, bo po tych miesiącach spędzonych na uchodźstwie czasem wracam do Polski, o której słuchałem i rozmawiałem powoli przygotowując się do emigracji. Szeremietiew mówił o Polsce. To chyba jedyny polityk, który potrafi odpowiedzieć, co i kogo czyni Polakiem, nie dzieląc narodu na półtora tysiąca grup i podgrup. I jedyny, który precyzyjnie określa czym jest, a czym nie jest racja stanu. Choć może źle się wyraziłem – raczej były polityk. Były, bo zapomniał o głównej zasadzie gry w politykę nad Wisłą i dla radosnej odmiany postanowił być uczciwy. Za co oberwał.
- On powinien być prezydentem – to Małgosia. Cyganka zgodnie kiwa głową. Z Małgoią i Jackiem dzielę niewielkie piętro domu. To opinia po kilku zdaniach dobitnie określających, co Szeremietiew myśli o Polakach, którzy wyjeżdżają – na zawsze – z kraju z powodów ekonomicznych. Tę jego wypowiedź odbierałem zawsze bardzo osobiście, bo wsiadając w pewien majowy poranek do samolotu tanich linii lotniczych wyjeżdżałem na zawsze, a o Polsce nie myślałem inaczej, niż o macosze, która traktowała mnie, jak niechciane i zecydowanie nieswoje dziecko. Tak zresztą przez wiele miesięcy mówiłem o Polsce. Tak, czy inaczej słowa Szeremietiewa w naszej sytuacji są gorzkie. Gorzkie, bo mówią o nas to, czego większość nie chciałaby słyszeć. Ale mówią prawdę – a większość Polaków na Wyspach prawdę ceni wyjątkowo.
Z uwagą przyglądam się wszystkim obecnym – obrazek, którego nie da się zapomnieć. Każdy z nas trafił tu z innych powodów, choć co do tego, że nie planujemy powrotu zgadzamy się, jakbyśmy byli jedną rodziną. Każdy z nas jest Polakiem na swój sposób. Każdy z nas wierzy, w co wierzy i widzi świat po swojemu.
Na niewielkim stole pod oknem stoi choinka – 10 cali (jakieś 20-24 cm), nie więcej. Bez bombek, bo w dniu zakupu była choinką na miarę naszych możliwości, kilkufuntowym wydatkiem. Uważam, że jest od pierwszego do ostatniego atomu sztuczna, pewnie wyprodukowana gdzieś w Chinach, choć i Małgosia, i Jacek są przekonani, że jest prawdziwym drzewkiem, więc co jakiś czas w plastikowej doniczce znajduję niewielką ilość wody. Która wyparowuje – słowo wam daję. Wiem o tym, bo do doniczki z tym rachitycznym, sztucznym drzewkiem co jakiś czas wkładam kadzidełko. Poza tym – to sprawdziłem – choince jest doskonale obojętne, czy ma wodę, czy nie. W – najtrudniejszym dla mnie – okresie świąteczno-sylwestrowym nie zaszczyciłem drzewka nawet kroplą wody. I wygląda, jak wyglądało.
Święta Bożego Narodzenia spędzone z dala od bliskich są szczególnie bolesne. Nie pomogła tu nawet wigilia, którą z pieczołowitością przygotowali Małgosia z Jackiem i którą formalnie określili wigilią pracowniczą (zakładamy firmę, pomagamy Polakom), na której pojawiła się Kasia – mój przyjaciel od czasów licealnych, który towarzyszył mi we wzlotach i upadkach i który przyjechał do Londynu, bo życie w Polsce stało się zbyt trudne.
Wigilia w Londynie
Kasia – menedżer bankowy z wieloletnim doświadczeniem, analityk i finansista – zajmuje się dziś opieką nad osobami niepełnosprwnymi. Pieniądze takie sobie – ale na życie starczają z nadwyżką, wypłacane regularnie, bez poślizgów i zgodnie z kwotą zapisaną w kontrakcie. Sami wiecie, ile to znaczy. Za kilka tygodni dojedzie do niej jej chłopak – ślub, jeżeli go wezmą, odbędzie się w Londynie. Powrót do Polski? – Pietkun, no co ty? A ty się wybierasz? – zadane ze śmiechem pytanie rozwiałoby moje wątpliwości. Gdybym je miał.
W przeciwieństwie do moich współlokatorów nie jadę na święta do Polski. Bo zgodnie z prawem popytu i podaży ceny biletów na autokary i samoloty poszybowały na niebotycznie wysoki pułap. Za późno się nad świętami pochyliłem – moja wina. Gdybym kupił bilet dwa miesiące wcześniej, byłoby w porządku. Ale dwa miesiące wcześniej pracowałem dla agencji pracy, która na bezczelnego skubała moje wynagrodzenie.
W przeciwieństwie do Kasi – nie spędzam Wigilii w pracy. Korzystam – z ostrożnością – z zaproszenia mojej przyszywanej, ghanijskiej rodziny, która zamiast potraw, do których w wigilijny wieczór przywykłem, zastawia stół pieczonymi mięsami. Przepyszne! Choć doprawdy nie wiem, które zwierzęta stały się naszym posiłkiem. I, kiedy sięgnam po skrzydełko, jako żywo przypominające palec, wolę nie pytać. – W końcu – mówię sobie w myślach – miałem się przy nich zachowywać, jak antropolg kulturowy. Uczyć się, poznawać, być obok. Przecież to chrześcijanie, tacy sami jak ja.
Pierwszy raz od dawna tak bawię się rozmową. Bright pokazuje wszystkim swoją narzeczoną, też z Ghany, ale mieszkającą w Holandii. Oglądamy zdjęcia: jest piękna – w ogólnym odbiorze. Choć mnie wydaje się, że jest całkiem przeciętna. No, ale w końcu, poza kulturą i tradycjami różni nas również pojmowanie piękna i atrakcyjności. Pewnie, na swój sposób, jestem dla nich – z wyglądu – odrażający.
- Co się stało – pytam 17-letnią Priss. Jak każda siedemastolatka całą sobą pokazuje co i kiedy ją nudzi, robi prześmieszne miny (choć wiem, że robi je do siebie – podobnie jak moja najstarza córka, jej rówieśniczka), przerwaca oczami, co przy jej czarnej skórze daje podwójnie komiczny efekt.
Niechętnie i półgłosem przyznaje, że trochę się nudzi. Wolała by pójść odwiedzić przyjaciół. Tam przynajmniej mają choinkę… Ale kolędy śpiewa ze wszystkimi. „Cicha Noc” w wydaniu angielskim przypomina mi wszystkie polskie wigilie. Później robi się coraz weselej, bo ten specyficzny gospel song nie pozwal się nie uśmiechać. Rytmiczne klaskanie i swingujący głos Jennifer sprawiają, że zaczynam się nieźle bawić.
- Bracie, a może ty nam zaśpiewasz kolędę – to Bright, brat Jennifer.
Nie zaśpiewam. Nie umiem śpiewać, a już na pewno nie tak jak oni – ale to mój sekret. Dla nich mam inne, nie mniej prawdziwe, wyjaśnienie. – Popłakalibyście się – mówię. – Polskie kolędy są smutne. Nieskończenie smutne, mówią o cierpieniu młodej matki, samotności i odrzuceniu. Generalnie.
- Dlaczego? – to Rosemary, pastor i matka Jeniffer, Priss i Brighta.
No właśnie, dlaczego? Dlaczego ze wszystkich kolęd w całym znanym Wszechświecie te Polskie są piękne – ale najsmutniejsze? Wiem, to kwestia naszej historii. Tego, jak się czuli i jak umierali Polacy-powstańcy. Nawet piękna tradycja pustego nakrycia ma konotacje z Powstaniem Styczniowym…
- Taką mieliśmy historię – zamykam temat. I wyjaśniam, że to zbyt skomplikowany wywód na świąteczną kolację. No dobra, nad historią Polski przechodzimy do porządku dziennego. Wrócimy do niej na innym spotkaniu, kiedy poróżnimy się w dysusji o Bogu. Zadam wówczas pytanie, gdzie był kiedy miliony ludzi ginęły w obozach koncentracyjnych. Niemieckich – nie polskich.
Nawiasem mówiąc odkrywam wówczas, że to ja i moi towarzysze – których znam i nie znam – na emigracji jesteśmy ambasadorami prawdy o Polsce. Nie rząd i jego ministrowie. Ghana już wie, że obozy koncentracyjne nie były polskie.
Nie znam swojego języka?
Wiedzą również Somalijczycy, Nigeryjczycy, Pakistańczycy i jeden Jamajczyk, których spotkałem w magazynach podczas swoich nocnych prac. Jamajczyków ponałem dwóch – ale jeden z nich był wiecznie nieobecny duchem. Bardzo miły, sympatyczny, z wielką czapą przykrywającą dreadloki i nazywany przez wszystkich Ras – to od tytułu szlacheckiego w Etiopii i przedkoronacyjnego imienia Hajle Sellasie I (Ras Tafari Makonnen), ostatniego cesarza Etiopii, który dla części Jamajczyków pozostaje wcieleniem żywego Boga.
- Gówno prawda – słyszę, kiedy próbuję o tym rozmawiać z drugim Jamajczykiem, Normanem, którego ksywki nie jestem w stanie zapamiętać. – Pieprzysz, Profesor. Żaden człowiek nie jest Bogiem, to jakaś zupełna bzdura.
Norman to pół główy niższy ode mnie, wysportowany, 30-latek, który odkąd pamiętam tytułuje mnie profesorem. Nie ze względu na to, żebym był szczególnie mądry, ale z powodu moich drucianych okularów. I tego, że nie zostawiam po sobie syfu w jadalni, co większości czarnych i muzułmańskich braci się zdarza. Aha, jeszcze jedno, nie jem również rękami – szukam sztućców, albo nie jem wcale. To, w powszechnej opinii, jest wyrazem mojego wywyższania się nad resztą.
- Słyszysz mnie, Profesor? – Norman nie ustępuje. – Hajle Sellasie nie był Bogiem. I to nieprawda, że większość Jajaczyków uznaje go za Boga.
- Nie wiem, bracie. Nie byłem na Jamajcie i nie twierdzę, że większość tak uważa. Na pewno jakaś część tak uważa, a wiem to z książek, reportaży, dokumentów telewizyjnych – odpowiadam. Ani mi się śni kłócić się z Normanem. Jest głupio uparty i ma rzadki dar wyprowadzania mnie z równowagi. Udało mu się to, kiedy spieraliśmy się o polskie tłumaczenie angielskiego słowa „outlaw” przy okazji oglądania plakatu filmowego. Plakatu z Polski z tytułem „Wyjęty spod prawa”.
- To złe tłumaczenie, bo po polsku są trzy słowa a po angielsku jedno – to Norman.
- Tłumaczenie nie jest złe, bo dokładnie oznacza to, co oznacza – odpowiadam. – Najbliższe słowo, które można byłoby tu wykorzystać w języku polskim to „zbójnik”. Ale jest to słowo z gwary, więc wydaje mi się, że tytuł jest przetłumaczony dobrze. Zresztą to i tak wszystko ma związek z kontekstem.
- E, Profesor. Nie znasz swojego języka. Lepiej sprawdź w słowniku.
- No więc dobrze, ty znasz lepiej mój język – odpowiadam i dodaję: – Ale pozostanę przy swoim zdaniu.
- W każdym języku jest tłumaczenie słowa „outlaw”, to raptem w Polskim nie ma? Nie znasz swojego języka…
- Już ci mówiłem, że to wyjęty spod prawa – dyskusja zmierza donikąd, ale jeżeli Norman miał ochotę wyprowadzić mnie z równowagi, to cel osiągnął. Zastanawiam się, czy i jak walnąć go w łeb. Nie mam wątpliwości, że na takiej bójce byłym podwójnie stratny. Pewnie dostałbym bęcki, nie mówiąc o tym, że z pracą mógłbym się pożegnać. Kończę więc tradycyjnym w tym miejscu „fuck you”.
- Szefie, Profesor kazał mi się odpierdolić – Norman nie ustępuje.
- Co się dzieje? – szef zmiany też jest czarny. Nie wiem, skąd. Przez tygodnie wspólnej pracy zdążyłem go polubić.
- W ogóle z nim nie dyskutuj, nie widzisz, że on próbuje cię wyprowadzić z równowagi? – śmieje się.
- Widzę, dlatego powiedziałem mu, że dyskuję uważam za skończoną.
Moja historia…
Kilka dni później w tej samej jadalni zaczepia mnie Somalijczyk. Prostym pytaniem, skąd jestem.
- Z Polski. Jeżeli wiesz, gdzie to jest – mówię.
- Jasne, że wiem, gdzie jest Polska – słyszę. – Skończyłem historię w college’u. Mam dyplom, więc doskonale wiem gdzie jest Polska. Znam nawet waszą historię.
To miłe, więc przez chwilę dyskutujemy o tej historii. Kolega trochę przesadził z tą znajomością. Myślał o najnowszej historii. Ku swojemu zdumieniu dowiaduję, się, że urodziłem się w kraju komunistycznym. Ok – niewiele brakowało, znałem nawet kilku wojujących komunistów. Ale jednak Polska komunistyczna nie była. Bezspornie w podstawówce wpajano mi miłość do socjalizmu. Komunistyczne były Chiny, Kuba, Związek Radziecki. Polska – nie. Tak samo, jak nie od upadku Muru Berlińskiego zaczął się demontaż bloku wschodniego. W brytyjskich podręcznikach takie oczywiste to nie jest. Cóż – trudno. Nie pierwszy raz okazuje się, że to co widziałem w Polsce różni się od tego, co widzą wszyscy pozostali. Będę miał nad czym myśleć nad ranem.
Kiedy wracam do domu przyglądam się londyńskim ulicom. Londyn śmierdzi. Po ulicach biegają szczury i lisy żyjące w doskonałej symbiozie wyjadając z londyńskich śmietników to, czego między północą a drugą nad ranem nie wyjedli bezdomni. Albo to, co rzucili na chodnik wracający z pubów i z imprez mieszkańcy miasta. Borys Johnosn, burmistrz Londynu już kilkukrotnie obiecywał, że problem lisów rozwiąże. Dotychczas nie był skuteczny.
Kilka tygodni wcześniej tą samą ulicą wracałem z Ingą, która do Londynu przyjechała ze Szwajcarii. Nie dla pracy. Przyjechała posklejać złamane życie. Idziemy razem, bo obiecała mi opowiedzieć swoją historię. Inga jest wysoka. Szerokich ramion i sportowej sylwetki nie ukrywa nawet dziewczęca sukienka. – Jestem kickbokserką. Z sukcesami w sporcie – mówi, kiedy mijamy trzyosobową grupę podpitych tubyclów i mimowolnie idę w taki sposób, żeby znaleźć się między nimi a rozmówczynią.
To te jej szerokie plecy stały się początkiem naszej znajomości. A właściwie wykrzykiwane głośno komentarze moich kolegów – z innej pracy – Polaków, którzy na kilkaset sposóbów, po polsku, w ciągu kilku godzin nocnej zmiany zdążyli jej zaproponować seks. Za pieniądze – przy czym w połowie propozycji to ona miałaby płacić. Rozpłakała się. Dyskretnie. Zwróciłem im uwagę – po polsku, językiem zrozumiałym w tego typu dyskusjach. W czasie przerwy na papierosa poszedłem z nią porozmawiać. Miałem kibiców – a jakże! Zakładali się między sobą, czy tę, jedyną na nocnej zmianie dziewczynę, poderwę, czy nie.
Kickbokserka
- Słuchaj…
- Ty myślisz, że ja nie rozumiem, co oni do mnie mówili? – pyta mnie ze złością.
- Znasz polski? – dziwię się.
- Znam rosyjski. Wystarczająco dobrze, żeby zrozumieć, co mi mówili po polsku za plecami.
- To sztubackie żarty. Przykro mi, że je słyszałaś – przechodzę na rosyjski. Brytyjska Polonia w większości rosyjskiego nie rozumie. To nam pozwoli rozmawiać. Mojej nowej koleżance mówienie po rosyjsku przychodzi z trudnością. Ale nie rezygnuje.
Inga opowiada o swoich tatuażach. Na dłoni ma trzy wielkie, czarne kule. Są symbolem doskonałości – jeśli chodzi o kształt. I duchowego rozwoju – dlatego trzy. Ma jeszcze kilka innych tatuaży. Wszystkie zrobiła sama. I to tatuaże są jej motorem napędowym. Chce mieć w Londynie studio tatuażu – takie marzenie.
- Skończyłam akademię sztuk pięknych, ale tak naprawdę to tatuaż mnie kręci – opowiada mi później, kiedy siadamy bladym świtem nad włączonym dyktafonem. Zwykle nie nagrywam obcych ludzi, chyba że ich życie było w taki, czy inny sposób ciekawe. Jej było. I zgodziła się na to, żeby je opowiedzieć. – Później zaczęłam ćwiczyć pływanie i kick boxing. Zdobyłam parę nagród – mówi. Wszystko w Szwajcarii i we Włoszech.
- No dobrze, to skąd znasz rosyjski? – pytam. Ale pięć minut później żałuję, że w ogóle takie pytanie zadałem.
- Bo urodziłam się w Związku Radzieckim. W Kazachstanie – tę część opowieści Inga snuje szlochając a momentami głośno płacząc. To drugi, czy trzeci raz w życiu, kiedy nie wiem, jak się zachować. – Kiedy miałam pięć lat umarli moi rodzice. Oboje naraz. Zginęli w wypadku samochodowym. Trafiłam do ochronki – zdania są krótkie, przerywane szlochem. W ciagu następnego roku jest adopowana małżeństwo ze Szwajcarii. Tyle, że nieoficjalnie. To nielegalna adopcja, która jej nowej rodzinie będzie się odbijać czkawką do upadku Związku Radzieckiego. Nie, nie mówi do swojej nowej mamy „mamo”. Jej mama nie żyje. Do obecnej zwraca się po imieniu. Rosyjski pamięta z dzieciństwa – w nowym domu nigdy go nie używała. Sporadycznie zdarzało jej się słyszeć ten język od rosyjskich turystów w Alpach. – Ale – zapewnia – nigdy, do końca życia, nie zapomnę swoich pierwszych pięciu lat. Ani rodziców, ani języka.
Czy ma chłopaka, męża?
- Miałam faceta przez trzy lata – opowiada. To już ze złością. – Giovanni. Kochałam go, mieliśmy się pobrać. Ale miał taką słabość do prostytutek, że spędziłam kilka tygodni w szpitalu z powodu choroby wenerycznej.
Czym ją zaraził? Milczenie. No dobra – poszedłem w pytaniach za daleko. Wracamy do marzeń, czyli w jej przypadku do studia tatuażu. Eksplozja fascynacji obrazkami malowanymi na ciele to też była odpowiedź na Giovanniego. Tyle, że dzisiaj stała się celem samorealizacji. A Inga ten cel osiągnie. – Osiągnę, wiesz o tym, prawda? – pyta.
Nasza rozmowa trwa trzy godziny. To akurat tyle, na ile pozwala bateria dyktafonu. Kiedy każde idzie w swoją stronę korzystamy z brytyjskiego sposobu żegnania się. To taka forma, która jest nienazwanym wprost sposobem powiedzenia, że się już więcej nie spotkamy. Na pożegnanie dostaję wyrażoną wprost zgodę na wykorzystanie jej historii we wszystkich obszarach w każdej publikacji, w jakiej będę jej potrzebował. W pracy też już się nie spotkamy. To była jej ostatnia noc.
Tottenham nie spłonęło
Kiedy przez Wyspy Brytyjskie przetaczała się dyskusja o polskich imigrantach, podsycana przede wszystkim przez polskich polityków i telewizje, które wyświadczają im tę uprzejmość, że nie pozwalają ludziom ani na sekundę zapomnieć, że zdaniem establishmentu najważniejszymi wydarzeniami w kraju jest to, co dzieje się w siedzibach PO, PiS, SLD, TR i SP, na Tottenham High Road zbierali się ludzie, którzy przyszli protestować przeciwko decyzji sądu ws. policjanta, który kilka lat temu zastrzelił Marka Duggana. Później Tottenham spłonęło w ogniach rozruchów. Na ulicę wyszli kolorowi mieszkańcy okolic paląc i burząc co popadnie na głównych ulicach. Duggan dostał kulę – w telegraficznym skrócie – bo nie tak spojrzał na policjanta. Nie do końca go rozumiał, w końcu był imigrantem. Zginął na miejscu – zostawił żonę z dziećmi. Królewski sąd uznał, że policjant miał prawo strzelać – i stąd tegoroczna manifestacja. Niewielka. A szkoda, bo idąc na nią miałem cichą nadzieję na powtórkę z rozruchów. Na ulicy zaczepia mnie starsza pani w odblaskowej kamizelce z napisem służba cywilna z nazwą jakiejś organizacji pozarządowej. Stoi w trzosobowym patrolu o średniej wieku koło 70 lat. Są tu, żeby patrzeć, czy policjanci zachowują się poprawnie. A tego akurat policjantom odmówić nie można. Każdy z mjanych starannie unika kontaktu wzrokowego.
Rozmawiam z kobietą przez chwilę. Skąd jestem? – Z Polski droga pani – odpowiadam. – Zdaje się nie lubicie Polaków. Jeśli wierzyć Cameronowi.
- Niech pan tego nie słucha – dowiaduję się. – To bzdura, polityka. Oni sobie robią kampanię wyborczą. Oczywiście, że was lubimy i szanujemy. Wiele Polakom zawdzięczamy.
To stoi w dychotomii z dyskryminacją, z którą się spotykam w Zjednoczonym Królestwie, niemal codziennie – jako Polak właśnie.
Ale ze staruszką rozstajemy się w pełnej zgodzie. – Niech pana Bóg błogosławi – słyszę na pożegnanie.
Robię kilka zdjęć. I kiedy podchodzę do policjantów nie ukrywam rozczarowania. Zdjęć nie mogę im zrobić. Nawet mimo tego, że jestem dziennikarzem. – Nie jesteśmy fotogeniczne – policjantka zamyka dyskusję. Ale po chwili dodaje z uśmiechem: – Mam nadzieję, że nic się nie będzie działo. Co, Pan sądzi, że my nie mamy co w domach robić?
Życzę im spokoju. Szczerze.
Kiedy wracam wieczorem do domu przeglądam informacje BBC. Stąd i ze świata. Potem, z Małgosią i z Jackiem, oglądamy Fakty. To samo, co zwykle. Tusk i Sikorski bronią mojej godności.
- Skończ pieprzyć frędzlu jeden – Jacek krótko podsumowuje słowa premiera.
Kilka dni później czytam list Jarosława Kaczyńskiego. I wówczas mnie olśniewa. Daliśmy się wozić za noc bandzie polityków, którzy nigdy w publicznej dyskusji nie użyli formy dokonanej czasownika. To właściwie wszystko mówi o tym, na ile można wierzyć ich słowom. Oni zawsze robią, a nic nigdy nie jest zrobione. Oni reformują, ale nie zreformują. Oni będą znosić, ale nigdy nie zniosą, będą zmniejszać podatki ale nigdy ich nie zmniejszą, będą zawsze w połowie drogi do tego, co obiecywali. Nawet mimo to, że ich obietnice są w jednej trzeciej drogi do tego, do czego jako kraj powinniśmy dążyć.
Tryb niedokonany
Przeglądam polskie media z ostatnich lat. Żadnej skończonej sprawy. Wszysko robione, ale nic nie zrobione, bez względu na partię, poglądy i staż w polityce. Kiedy jako 10-letni chłopiec próbowałem podobnego zabiegu na swoich rodzicach mój ojciec w krótkich słowach wyjaśnił mi swój pogląd na moje prace domowe. – Nie interesuje mnie co robiłeś, ale co zrobiłeś – usłyszałem. Cóż mogłem powiedzieć. Uczciwie siedziałem nad książkami i zeszytami przez dwie, czy trzy godziny. Pod spodem miałem inną książkę – „Tomka na Wojennej Ścieżce”. Fantastyczna lektura. Ale kiedy ojciec sprawdził ile z moich robionych rzeczy było naprawdę zrobionych dał mi krótki wybór: czy wolę dostać lanie kablem przez spodnie, czy pasem na goły tyłek. Nie negocjowałem – oceny w moim dzienniczku nie mogły w żaden sposób świadczyć na moją korzyść. Zastanawiam się, kiedy przed podobnym wyborem Polacy postawią polityków? Bo ostatnie 20 lat świadczy na ich rzecz mniej więcej tak, jak mój szkolny dzienniczek na moją w połowie lat 80. XX wieku.
Wspomniałem o dyskryminacji? No tak… ale to temat na dłuższy wywód. To, że Brytyjczycy dyskryminują Polaków jest jasne i dla nich, i dla nas. Tak samo, jak to, że i premier i jego partia mają to głeboko pod kręgosłupem. No, ale nad tym tematem, podobnie jak nad Polaków obecnością w londyńskim City pochylę się kolejnego zimowego wieczoru. To, że w Londynie jest zima wiem głównie stąd, że przez okno w pokoju widzę gwiazdozbiór Oriona – zdecydowanie zimową konstelację na północnej półkuli. Rano i tak obudzi mnie Słońce i śpiew ptaków, które w Polsce kojarzone są wyłącznie z wiosną. Później, w ciągu dnia, zmoczy mnie deszcz. Tak ze cztery razy. Śnieg? Pamiętam, choć nie jestem pewnien czy nie bardziej z książek i z filmów, niż z tego że ciągałem dzieci na sankach. W dupie mam politykę, ale z Polski a właściwie z polskości, nie zrezygnuję. I bez względu na słowa Camerona, będę Polakiem zawsze. Moje dzieci (na które nie biorę zasiłków, o co głównie chodziło Cameronowi) także… A Brytania? Cóż, dobranoc Brytanio. Bez uniesień i zbędnego zachwytu. Szkoda, że i tak jesteś piękniejsza od tego, co zrobili z Polską, pożal się Boże, przedstawiciele narodu.
The post Trzech panów na uchodźstwie. W trybie niedokonanym appeared first on 3obieg.pl.