Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby demokracja mogła coś zmienić już dawno by jej zakazano. Referendum i wybory w Elblągu czy uzupełniające wybory w Rybniku pokazały, że jednak ta demokracja tak bezsilna nie jest a zatem… trzeba przejść do drugiego etapu i zakazać, albo przynajmniej skutecznie uniemożliwić korzystanie z jej instrumentów. Najpierw premier Donald Tusk wyskoczył ze swoim apelem o zbojkotowanie referendum i poparcie pani prezydent za pomocą siedzenia na tyłku, co było pomysłem o tyleż ciekawym co nieskutecznym – ludzie popukali się po głowach, wzruszyli ramionami i spuścili szefa partii i państwa po brzytwie. Trzeba było wymyślić coś innego, skuteczniejszego.
Do boju ruszył zatem poseł Platformy Obywatelskiej Andrzej Halicki i powiadomił Państwową Komisję Wyborczą, że warszawskie referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz może, mimo iż udało się zebrać znacznie większą niż wymagana do jego przeprowadzenia liczbę podpisów, nieważne. Powód? Otóż karty, na których owe podpisy zbierało Prawo i Sprawiedliwość różniły się od tych oficjalnych a nazwa organizatora akcji – Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej – podana była bardzo małą czcionką, zaś te, na których podpisy zbierali przedstawiciele Ruchu Palikota miały nadrukowane logo tej partii: „Nazwy partii mogły spowodować mylne przekonanie u osób podpisujących się pod wnioskiem, iż inicjatorem referendum nie jest grupa obywateli, lecz jedna z partii politycznych” – napisał Halicki w piśmie do PKW. Zdaniem posła trzeba również poddać w wątpliwość możliwość świadomego i swobodnego podjęcia przez mieszkańców stolicy decyzji o poparciu dla referendum gdyż… podpisy były zbierane m.in. przy okazji wydarzeń kulturalnych lub sportowych.
Panie pośle, ja wiem, że tonący brzytwy się chwyta, jednak lepsza i skuteczniejsza bywa profilaktyka i wcześniejsze zdobycie umiejętności pływania. Po pierwsze: Warszawiacy doskonale wiedzieli co podpisują, pani prezydent na to referendum zapracowała sobie uczciwie, rzetelnie i z całych sił. Po drugie: jeżeli nawet zdarzyło się kilka osób, które podpisały machinalnie podsunięty im papierek to przy ogromnej ilości podpisów, o prawie sto tysięcy przekraczającej wymaganą ustawowo, liczba takich ludzi mieści się w granicach błędu statystycznego. Po trzecie: powtarzam, ludzie doskonale wiedzieli co podpisują, logo partii czy drobna czcionka z nazwą organizatora naprawdę nie miały żadnego znaczenia – informacja o tym, że są to listy poparcia dla referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz była ZAWSZE bardzo wyraźna. Zatem, panie Halicki, przestań pan szukać dziury w całym i weź się pan, razem z partyjnymi kolegami, do roboty. Pokażcie, że potraficie coś zrobić dla kraju a nie tylko trzymać się zębami i pazurami stołków, pokażcie, że potraficie skutecznie rządzić zamiast wdawać się co i raz w kolejne afery, czy to hazardowe, czy to sukienkowe, czy zegarkowe. Może wtedy wyborcy będą na was głosować i nie będzie im się chciało organizować przeciwko wam referendów. Zapewniam pana, że ludzie mają znacznie ciekawsze i pożyteczniejsze rzeczy do roboty niż bieganie po mieście z kartami i zbieranie podpisów…
P.S.: takie drobne pytanie na koniec: panie pośle, panie premierze, kochana platformo – co dalej? Jeżeli Państwowa Komisja Wyborcza odrzuci zarzuty i uzna, że referendum może się odbyć to co? Żeby do niego nie dopuścić wprowadzicie w Warszawie stan wyjątkowy czy pójdziecie drogą swoich poprzedników z Krajowej Rady Narodowej i zwyczajnie je sfałszujecie?